Kot, który wyleczył mnie z alergii
Od kiedy pamiętam, przynosiłam do domu małe koty. Mama nie była zbyt szczęśliwa z tego powodu, ale gdy podczas praktyk widziałam małego czarnego kociaka, którego mama najprawdopodobniej zmarła z zimna i głodu, nie mogłam go zostawić na pastwę losu.
Następny futrzak zjawił się sam. I choć oddawaliśmy go kilka razy do sąsiadki, która już miała koty, nie został on przyjęty z radością, i za każdym razem wracał do nas. Uparł się, że będzie nasz i już. I tak do tej pory jest z nami Mira, biało czarny kot, który już swoje przeszedł. Nie o tym kocie jednak chcę pisać. Gdy Mirka pojawiła się u nas, ja dostałam alergii na kocią sierść. Od tamtej pory, nie zbliżałam się do kotów, choć uwielbiam te małe mięciutkie stworzonka.
W zeszłym roku, nie wiem dlaczego, co jakiś czas przebąkiwałam mężowi, że chciałabym mieć takiego małego szarego futrzaka, ale ponieważ mam alergię, to mogę sobie co najwyżej pomarzyć. Któregoś czerwcowego popołudnia moja córka wybrała się z babcią na spacer. Gdy wracały, były już we trzy. Mama przyniosła na rękach małą puchatą kulkę. Tę słodką kotkę dziewczyny znalazły w krzakach w rowie, a ponieważ to Oliwka go usłyszała, babcia uznała, że to będzie nasz kot. I tym sposobem poznałam mojego pierwszego ukochanego kotka – Lunę. Na początku nie wiedzieliśmy, gdzie go trzymać, bo ja z moją alergią mogłabym marnie skończyć, więc wynieśliśmy ją na noc do szopy, gdzie miała ciepło i sucho. W ciągu dnia bawiliśmy się z nią, aż w końcu zaczęła zagarniać sobie coraz większy teren. Kupiliśmy jej miseczki, potem zaczęła nocować w łazience, aż z biegiem czasu stała się pełnoprawnym członkiem rodziny.


W ciągu dnia, gdy Luna była malutka, byłam z nią cały czas. Pracuję w domu, więc nie był to problem. Kładłam ją na kolanach i cieszyłam się jej towarzystwem zużywając tony chusteczek. Alergia dawała o sobie znać. Jednak zauroczenie tym małym zwierzątkiem było silniejsze i nie mogłam się oprzeć głaskaniu. Po dwóch miesiącach przestałam kichać. Alergia zdecydowanie odpuściła. Jedyne o czym musiałam pamiętać, to po każdym głaskaniu myć ręce, inaczej bardzo mnie swędziały.
Po roku uczulało mnie tylko wtedy, gdy Luna drapnęła mnie w zabawie. Z każdym dniem poznawałyśmy się coraz lepiej, a ona czuła się swobodniej. Uwielbiałam się z nią przekomarzać, gdy prosiła o jedzenie. Ja mówiłam – ona odpowiadała krótkimi miauknięciami. Gdy czytałam książkę wskakiwała mi na brzuch i zwijając się w kulkę mrużyła oczy.
Z KAŻDYM DNIEM ZACZĘŁAM KOCHAĆ TEGO TYGRYSKA.
Niestety, kot dachowiec, nigdy nie usiedzi w domu. Wieczorami wychodziła i wracała dopiero nad razem. Nie raz wołałam ją, by przyszła do domu, ale wracała tylko wtedy, gdy miała na to ochotę. Gdy była stęskniona, wskakiwała mi na kolana i ocierała się noskiem o mój nos. Którejś nocy przyśnił mi się sen, którego w ogólnie nie pamiętałam, ale obudziłam się zalana łzami słysząc swoje szlochanie. Pomyślałam, że przyśnił mi się jakiś koszmar, choć nie oglądam ani horrorów, ani trillerów, ani nawet niczego, co mógłby mnie wystraszyć. Następnego wieczoru, jak zawsze tuliłam ją przed wyjściem, ale tym razem z dziwnym uczuciem, jakby to był ostatni raz. Poszłam spać jak zawsze.
Rano, gdy ją wołałam – nie przyszła. Myślałam, że zabalowała i grzeje się w słońcu. Niestety. Kilka godzin później przyszła moja siostra i zawołała męża. Miałam wtedy słuchawki na uszach i skupiłam się na pracy. Po chwili wrócił mój mąż z grobową miną i oznajmił mi, że Luna nie żyje. Została zaatakowana przez jakiegoś drapieżnika, który wyszarpał jej kawałek karku. To był dla mnie szok. Mój pierwszy, ukochany kot, który wyleczył mnie z alergii, którego pokochałam całym sercem – odszedł bezpowrotnie.

W DOMU ZROBIŁO SIĘ CICHO I SMUTNO.
Każdy z nas słyszał co jakiś czas różne dźwięki, które przypominały nam o niej. To dźwięk mruczenia, miauczenia lub chrupania. Dłuższy czas chodziłam, jakby ktoś zabrał mi coś bardzo cennego. Kawałek siebie. Niby to tylko kot. Niby to takie głupiutkie stworzonko, a jednak wryło się w serce, zamieszkało w nim i pozwoliło się pokochać.
LUNA BYŁA WYJĄTKOWA.
Spokojna, ale łowna kotka. Nie rwała firanek, nie drapała mebli, nie gryzła butów. Bawiła się swoimi zabawkami, ostrzyła pazurki tylko na drapaku i wznosiła wielkie oburzenie, gdy w misce nie było jej ulubionej karmy. Potrafiła jasno dać do zrozumienia czego chce, i nie pchała się tam, gdzie nie powinna. Zawsze czekała, aż coś pysznego jej skapnie, ale sama nic ze stołu nie brała. Gdy słyszała, że ktoś idzie do drzwi, zeskakiwała jak pies z moich kolan, by sprawdzić kto przyszedł. Wchodziła do każdej szafki, by sprawdzić, czy jej zawartość się nie zmieniła, a sposób w jaki spała, zawsze nas rozbawiał.
Dziś tęsknię za nią bardzo i mam nadzieję, że tam gdzie jest teraz, jest szczęśliwa. Jestem pewna, że nie pojawiła się przypadkiem. Miała tu misję, którą zakończyła. Szkoda tylko, że nie było nam dane spędzić ze sobą więcej czasu. Z pewnością, teraz dużo szybciej zdecyduje się na jakiegoś malucha i nie będę się przejmować, czy mam alergię czy nie. Być może właśnie po to pojawił się ten mały tygrysek. By pokazać mi, że nie muszę rezygnować z marzeń i nic nie jest przeszkodą, jeśli się czegoś bardzo chce.
Lusiu. Dziękuję, że mogłam być Twoją panią i choć przez chwilę poczuć smak kociej miłości. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt. Do zobaczenia po drugiej stronie tęczy.
